Opublikowano Dodaj komentarz

Jak tłumaczyć książki o seksie

Truizmem jest już mówić, że język polski jest stosunkowo ubogi, jeśli chodzi o nazewnictwo seksuologiczne. Często osuwa się, z jednej strony,  w wulgaryzm czy infantylizm, z drugiej – w chłodny język medyczny. Częściowo wynika to zapewne z faktu, że w Polsce generalnie od zawsze mniej mówiło się o tej sferze życia. Jak wspomniała kiedyś dr Małgorzata Pogorzelska, redaktor naukowy „Namiętnego małżeństwa”, w rezultacie do gabinetów terapeutycznych trafiają ludzie, którzy nie potrafią właściwie i bez skrępowania opisać swoich problemów. Przyznam, że jako tłumaczka książki Davida Schnarcha także wielokrotnie musiałam borykać się z brakiem stosownych odpowiedników w języku polskim. Z uwagi na fakt, że książka jest przeznaczona zarówno dla zwykłych zjadaczy chleba, jak i dla specjalistów, terminologia musiała uwzględniać różne wrażliwości. Oczywiście najwięcej problemów sprawiły mi sceny do bólu „erotyczne”, ponieważ miałam świadomość, że – wyrwane z kontekstu – mogą świadczyć przeciwko książce. Tymczasem ich zamieszczenie miało ściśle zamierzony cel: pokazują bowiem, jak w konkretny sposób nowatorskie koncepcje Schnarcha realizują się w relacji seksualnej. Zdaję sobie sprawę, że największe kontrowersje może budzić jednak użycie słowa na „p” (po angielsku na „f”), ale sam autor dokładnie wyjaśnia, że właśnie to uchodzące za wulgaryzm słowo najdobitniej opisuje pewien szczególny typ kontaktu seksualnego. No i na koniec: jak pisać o seksie bez seksu…